Różności
Za wielką kałużą
Kanada. Lata dwutysięczne...
14 października 2001 r. po nieprzespanej nocy (wcale nie spędzonej na pakowaniu),
razem z Piotrem Bujnowskim (pseudonim osobisto-artystyczny Bujnoff) ruszyliśmy
na warszawskie Okęcie. Po drobiazgowej kontroli i - co tu kryć - miłej wizycie
w sklepach strefy wolnocłowej, wsiedliśmy do samolotu.
Podróż długa, ale minęła spokojnie. Wieczorem (według cykadeł kanadyjskich)
wylądowaliśmy w Toronto.
Na
lotnisku przywitali nas państwo Iwona i Leszek Krawczakowie. Leszka znałem
wcześniej. Płynęliśmy razem na "Zawiszy" w ubiegłym roku. Ech, było co wspominać,
ale o tym innym razem.
Tak się zaczął sympatyczny, dwutygodniowy pobyt w kraju "pachnącym żywicą".
Pierwszy tydzień upłynął na szwędaniu się po Toronto, wieczornych gawędkach
z Leszkiem i Iwoną, oglądaniu okolicy, w której mieszkaliśmy. Przez ten
czas obowiązywała tzw. cisza muzyczna. Chodziło o to, żeby niespodzianką
było, kto i co - z zaproszonych gości z Polski - zagra. Oficjalne rozpoczęcie
muzycznej części naszego pobytu odbyło się w piątek,19 października w domu
Joli i Zbyszka Sarnów, głównych organizatorów całego zbiegowiska. Zaproszeni
byli wszyscy, którzy z krajurodzimego przybyli, tj. Stare Dzwony, EKT Gdynia,
Mechanicy
Szanty i ja, a także co aktywniejsi działacze ruchu polonijnego w Toronto.Sporo
nas było, ale niczego nie zabrakło. Gościnność - jak kiedyś u nas. Jadła
i napitków, pod dostatkiem.
W sobotę wieczorem odbył się festiwal "Knaga 2001". Wystąpiło ok. 14 wykonawców.
Było czego posłuchać, choć czuło się, że publiczność przyszła zobaczyć przyjaciół
na scenie, a i spotkać znajomych, powspominać i co tam jeszcze. Miło było
oglądać, jak muzyka naprawdę łączy ludzi. Festiwal był powodem do wspólnego
pośpiewania, ucieszenia się ze spotkań, a także pogadania z nami, "Ludźmi
stamtąd". Nie czuło się atmosfery festiwalowej walki. No, może poza kilkoma
młodymi czupurkami. Wszystko w zdrowych proporcjach.
Po prezentacjach konkursowych przyszła kolej na koncert gwiazd. Bardzo,
bardzo serdeczne przyjęcie. Polonia, jak powietrza, potrzebuje prawdziwej,
żywej muzyki z Polski. Myślę, że wszyscy grający to czuli. Wpatrzone oczy,
wsłuchane uszy.
W niedzielę, w polskiej restauracji "Fregata", koncert laureatów, występy
laureatów z lat ubiegłych i na koniec kolejny wspólny koncert zaproszonych
Polaków. I - niestety - znowu sukces. Owacyjne przyjęcie wszystkich wykonawców.
Pięknie było.
Na ten koncert przygotowałem niespodziankę. Otóż wszyscy znamy szanty tłumaczone
z angielskiego na polski. Poprosiłem
przyjaciółkę kochającą szanty i wspaniale znającą owo dziwne narzecze, Magdę
Noworolską, o przetłumaczenie starej, wszystkim znanej szanty "Gdzie ta
keja". Niech i ci, mniej rozgarnięci, co polskiego nie zdążyli się nauczyć,
poznają poezję Poręby. Warto było. I sam Poręba, i zebrani we "Fregacie",
ucieszyli się ogromnie.
Kolejną muzyczną przygodą, był koncert (tym razem solowy) w niedużym pubie
"Old stable". Wystrój, jak nazwa i zdjęcie pokazują, konno-siodłowy. Prowadzi
go także Polak. Naprawdę nas tam sporo.
Tym razem miałem więcej czasu i mogłem z dość licznie zebranymi pośpiewać
stare, znane wielu, z czasów pobytu w kraju, piosenki. Udało się zbudować
ciepły, wspominkowy - choć nie tylko - nastrój.
O muzycznościach tego wyjazdu mógłbym pisać jeszcze długo, bo prawie każde
spotkanie zaproszonych Polaków (a było ich sporo - wielu nas chciało gościć
w swoim domu) kończyło się gitarą, czasem kilkoma. Było ognisko, był kominek
- ech!!!
Słów kilka o innych przygodach.
Na trasie wędrówek po Kanadzie spotkałem prawdziwego traka z mordą i kominkiem.
Dosiadłem go, a on, jak na rasowe zwierzę przystało, cierpliwie mnie znosił.
Szczerze się przyznam - na wszelki wypadek
sprzęgła, lewarka i pedału gazu nie ruszałem.
Inną, naprawdę robiącą wrażenie przygodą, była wycieczka nad Niagarę.
Nie mam pamięci do cyfr, ale zapamiętałem, że z wysokości ok. 50 m spada
sto pięćdziesiąt milionów ton wody na minutę. To robi wrażenie. W promieniu
50 m wszystko
jest mokre.
W połowie wysokości wodospadu zrobiony jest tunel w głąb rzeki. Tam dopiero
słychać siłę spadającej wody. To nie jest huk. To raczej stałe wibrujące
dudnienie. Groźne i potężne. Oglądanie tego z bliska jest lekcją pokory
dla natury. Człowiek zrobił sporo - komputery, samoloty, różne takie, ale
tu widać jego bezradność.
Całe dwa tygodnie znosili nas Leszek i Iwona Krawczakowie. Serdeczne dzięki.
Jest u nich - nie bajeruję - garaż z kominkiem. Samochód mieszka pod chmurką,
a w garażu: kanapa, stół, jakieś ławy do siedzenia - miejsce spotkań, dyskusji,
i większych posiadówek. Nie do zapomnienia miejsce.
Spotkałem również kilkoro przyjaciół, których ostatnio (co najmniej parę
lat temu) widziałem w kraju. Tak bywa. Wzruszające chwile.
Nie
wymieniłem nazwisk ludzi, których spotykałem, bo nie wszystkie pamiętam,
a chcę wszystkim podziękować. Za zaproszenie, za traka, za garaż... za wszystko.
Roman